Amerykańska lekcja pokory

Nasza dyplomacja usiłuje bronić wypowiedzi szefa MSZ Radosława Sikorskiego z jego nagranej rozmowy w restauracji, gdzie Sikorski określił polsko-amerykański sojusz jako nic nie warty. ?Jest wręcz szkodliwy, bo stwarza Polsce fałszywe poczucie bezpieczeństwa”. – Bullshit, skonfliktujemy się z Niemcami, Francuzami… Bo zrobiliśmy laskę Amerykanom. Frajerzy, kompletni frajerzy? – mówił minister spraw zagranicznych.

Polski ambasador w USA Ryszard Schnepf napisał w amerykańskim  „The National Interest? że Polska zasługuje na uwagę USA, gdyż jest bliskim i zaangażowanym sojusznikiem. Przypomniał Kościuszkę, Puławskiego, Irak i Afganistan, a nawet braterstwo broni w II wojnie światowej.

Po wypowiedzi Sikorskiego i reakcji ambasadora rozgorzała w amerykańskiej prasie ożywiona dyskusja. Na łamach prestiżowego magazynu „The National Interest”, jeden z publicystów, Doug Bandow, ekspert z Cato Institute, wdał się w zaciętą polemikę z polskim ambasadorem, po raz kolejny dowodząc, że Waszyngton nie ma żadnego interesu w sojuszu militarnym z naszym krajem. Wytknął ambasadorowi, że ma ?ciężka pracę? po wypowiedzi swojego szefa. Przy okazji, amerykański publicysta użył argumentów, które od dawna są zrozumiałe dla analityków wojskowych w naszym kraju. Amerykański ekspert, polemizując z ambasadorem, poddał w wątpliwość sojusz którego skutkiem może być narażenie amerykańskich obywateli na ryzyko wojny nuklearnej.

Publicysta „The National Interest” ocenia, że po zakończeniu zimnej wojny amerykańscy politycy traktowali NATO mniej jako sojusz militarny. Raczej jak „klub towarzyski”, przyjmując do niego szereg krajów postkomunistycznych, mimo że USA nie miały w tym żadnego interesu, a sporo ich to kosztowało.

Spotkanie ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego z sekretarz stanu USA Hillary Clinton / Źródło: Wikimedia

Spotkanie ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego z sekretarz stanu USA Hillary Clinton / Źródło: Wikimedia

„Przyjaźń i wzajemne zaufanie”, o których pisze polski ambasador, to nie to samo co „interes strategiczny” – odpowiada Bandow. Podkreśla on, że Polska nigdy nie była ważna dla bezpieczeństwa USA. Ani w czasie zimnej wojny, ani tym bardziej teraz, gdy Rosja jest o wiele mniejszym zagrożeniem niż ZSRR.

Dalej autor argumentuje, że jeśli Stany Zjednoczone miały jakiś historyczny dług wobec Polski, to został on spłacony z nawiązką w postaci amerykańskiego wsparcia polskiej transformacji po 1989 roku. A na pewno nie może być usprawiedliwieniem dla podejmowania ryzyka nuklearnej wojny z Moskwą. Zdaniem publicysty „Polska chce, by USA odwalały za nią robotę” Odnośnie zaangażowania Polski w Iraku i Afganistanie, uważa on, że „zapewniliśmy marginalne wsparcie w wojnach, w których Ameryka nie powinna uczestniczyć. Czy w  zamian za to, Waszyngton ma być gotowy na globalny konflikt z Rosjanami?”, pyta Bandow. Jednocześnie zauważa, że mimo dwóch dekad szybkiego wzrostu gospodarczego Polska zrobiła niewiele, by wzmocnić swoje siły zbrojne, choć jesteśmy „krajem frontowym”.

Całą tę polemikę można by uznać za normalną reakcję polskiej dyplomacji, mającą na celu obronę naszego wizerunku w USA po upublicznionej niefortunnej wypowiedzi Sikorskiego, gdyby nie to, że argumenty polskiego ambasadora w tej dyskusji są co najmniej miękkie. Jednocześnie waga tej sprawy nie pozwala na jej zamkniecie tylko takim działaniem dyplomacji a nie samego Sikorskiego. Wypowiedź ambasadora odsłania brak rzeczowych argumentów dla przekonania USA do wzięcia odpowiedzialności za bezpieczeństwo Polski w ewentualnej konfrontacji z Rosją. Dowodzi, że ważą się losy naszego partnerstwa strategicznego z USA, pomimo oficjalnych zapewnień obu stron, że sojusz ten jest nie zagrożony. Argumenty ambasadora nie są przekonywujące. Nie tylko Kościuszko i Puławski walczyli o amerykańską niepodległość, tak jak to, że nie tylko Polska wzięła udział w wojnach w Iraku i Afganistanie. Podobnie argument braterstwa broni na frontach II wojny światowej nie jest wystarczającym argumentem aby domagać się od USA ryzyka wojny nuklearnej za Polskę, jak to podnosi amerykański publicysta.

Prawdziwym i mocnym argumentem jaki powinniśmy używać w rozmowach z USA na temat naszego bezpieczeństwa jest Jałta. Zgoda Roosevelet-Churchill na oddanie Polski w ręce Stalina i wszystkie późniejsze konsekwencje wynikające z tego faktu. Polska jako jeden ze zwycięzców w tej wojnie, padła ofiarą zakończenia sowieckiej agresji z 15 września 1939 r, za zgodą USA i W. Brytanii w wyniku umowy zawartej ze Stalinem w Jałcie, pomimo ?naszego braterstwa broni na wszystkich frontach drugiej wojny światowej? i ogromnych strat. Tego argumentu nasza dyplomacja w ogóle nie używa nie tylko w rozmowach z USA ale i z partnerami europejskimi. Dla polskiego ambasadora w USA ważniejszy jest odległy historycznie argument Kościuszki i Puławskiego niż Jałty, w wyniku której straciliśmy niepodległość na dalsze 50 lat a obecne sowieckie zagrożenie jest dalszym ciągiem tego układu. Gdyby Polska zachowała niepodległość, z pewnością szybko stalibyśmy się członkiem wspólnoty zachodniej EWG i nasza obecna sytuacja polityczna i gospodarcza byłaby nie porównywalnie lepsza. Krótko mówiąc, stać by nas było na własną obronę, bez odwoływania się do strategicznego sojuszu z USA, który zdaniem szefa polskiej dyplomacji, jest nic nie warty, gdyż stwarza Polsce fałszywe poczucie bezpieczeństwa a zdaniem amerykańskiego publicysty i analityka, naraża USA na konflikt nuklearny z Rosją.

Bandow używa jeszcze wielu, gorzkich dla nas argumentów twierdząc np. że ?Polska chce aby USA odwalały za nią robotę?. Podsumowując Bandow pisze, że sympatia do poszczególnych nacji czy wspólne wartości nie są wystarczającym powodem, by robić z „amerykańskich 18-latków osobistych ochroniarzy innych narodów, przy okazji doprowadzając Waszyngton do bankructwa”. Jego zdaniem USA powinny angażować się militarnie jedynie tam, gdzie w grę wchodzą ich fundamentalne, żywotne interesy. Ten argument brzmi swojsko, jeśli mówimy o naszym zaangażowaniu w misjach zagranicznych.

[youtube http://www.youtube.com/watch?v=10LJj8A-GV4]

Nic dodać, nic ująć, niezależnie od tego jak my Polacy oceniamy naszą pozycje w świecie i w Europie. Amerykański publicysta i analityk uświadamia nam, że powinniśmy przede wszystkim sami myśleć o obronie własnego terytorium. O budowie silnej i nowoczesnej armii wspartej Narodowymi Siłami Rezerwowymi i obroną terytorialną. W razie konfliktu z Rosją, pewne jest jedynie wsparcie polityczne. USA i żaden inny kraj nie będą narażać swoich społeczeństw na nuklearny konflikt. Nigdy jeszcze się nie zdarzyło, aby jakikolwiek kraj wszedł w konflikt militarny z nuklearnym mocarstwem. Odwrotnie tak. Najlepszym przykładem jest Ukraina, gdzie Rosja od miesięcy prowadzi nie wypowiedzianą wojnę. Polska musi również brać pod uwagę taki scenariusz jako państwo frontowe, albo zrewidować swoją prowokacyjną politykę w stosunku do Moskwy. Decyzja należy do polskich a nie amerykańskich polityków, gdyż jej konsekwencje dotkną nas wszystkich a nie USA.

Polska nie może rezygnować z utrzymywania przyjaznych kontaktów politycznych i militarnych z USA. Kontakty te powinny być wykorzystane do modernizacji technicznej i doskonalenia struktur dowodzenia w naszej armii. Jeżeli jednocześnie podtrzymamy naszą gotowość do udziału we wspólnych misjach zagranicznych, USA chętnie nam pomogą. Nic tak dobrze nie wzmacnia wzajemne relacje wojskowe jak udział w tego rodzaju przedsięwzięciach, o czym przekonaliśmy się w Iraku i Afganistanie. Nasi przywódcy, zarówno prezydent jak i premier, powinni odwołać wcześniejsze deklaracje o wycofaniu się z misji, co otworzy pole do rozmów o faktycznym a nie tylko politycznym wsparciu Polski i naszej armii przez USA.

 

Absolwent Wydziału Zarządzania UW, studia techniczne WSOWŁ, studia podyplomowe Politechnika Białostocka, Wydział Budownictwa. Oficer operacyjny w SG WP, Szef Oddziału operacyjnego w MNF-I (USA) w Bagdadzie, attache obrony w Kuwejcie (2006-2010).