Wzrasta znaczenie sojuszu między Stanami Zjednoczonymi i Francją

W ostatnich kilku latach byliśmy świadkami zacieśniania się sojuszu pomiędzy Stanami Zjednoczonymi, a Francją. Symbolem coraz lepszych stosunków między Waszyngtonem i Paryżem stało się spotkanie generałów Martina Dempseya i Pierre’a de Villiersa na pokładzie lotniskowca Charles de Gaulle, służącego obecnie w Zatoce Perskiej pod rozkazami Amerykanów.

Charles de Gaulle przybył na Bliski Wschód w lutym. Z jego pokładu prowadzone są naloty na pozycje bojowników Państwa Islamskiego, a z okrętu korzystały między innymi amerykańskie F-18 (jednocześnie francuskie myśliwce Rafale operowały z jednostek US Navy). Owocna współpraca między sojusznikami na różnych szczeblach dowodzenia powoduje, że odchodzą w niepamięć animozje sprzed około dekady, głównie z okresu inwazji na Irak w 2003 roku. Równocześnie zaczynają pojawiać się coraz częstsze pytania o możliwość objęcia przez Francję roli głównego sprzymierzeńca USA w Europie, w zastępstwie za tradycyjnego alianta Waszyngtonu, jakim było w ostatnich dekadach Zjednoczone Królestwo.

Kluczowym okazał się być rok 2009, kiedy Francja zdecydowała się dołączyć do Zintegrowanej Struktury Dowodzenia NATO. Krok ten szedł w parze z rosnącymi ambicjami Paryża w sferze zagranicznych interwencji wojskowych – jak się okazało, żaden z potencjalnych sprzymierzeńców europejskich nie był w stanie zapewnić wsparcia w tego typu misjach. Jednocześnie nie jest tajemnicą, iż Stany Zjednoczone, licząc się z koniecznością przeciwstawienia się Chinom w rejonie Azji i Pacyfiku, pragną zrzucić odpowiedzialność za prowadzenie działań w Europie i na Bliskim Wschodzie na barki sojuszników. W ostatnich latach to Francja jako jedyna z głównych graczy europejskich spełniała ten warunek.

Większość najważniejszych interwencji zbrojnych Paryża od początku tej dekady miało miejsce na terenie Afryki lub w basenie Morza Śródziemnego. W 2011 roku francuskie lotnictwo odegrało kluczową rolę w nalotach na Libię, Paryż obrał również ostry kurs w sprawach Syrii oraz irańskiego programu atomowego. Co warte zauważenia, trend ten utrzymywał się zarówno podczas rządów konserwatystów, jak i socjalistów. Największym zapewne sukcesem okazało się wysłanie wojsk do Mali, gdzie udało się powstrzymać nagły wzrost znaczenia islamskich ekstremistów. Szybka i skuteczna reakcja, jak stwierdził cytowany przez portal Defensenews.com francuski dyplomata „Zaskoczyła Amerykanów”. Pokazała także, że w przypadku nagłych zagrożeń związanych z terroryzmem, na Paryż można liczyć.

Jednocześnie nie widać jednak powodów, dla których miałoby to oznaczać pogarszanie się sojuszu USA ze Zjednoczonym Królestwem. Brytyjczycy ponieśli dużo większe od Francuzów straty w Iraku i Afganistanie, dlatego też obecnie opinia publiczna nad Tamizą nie jest zdecydowana popierać kolejne interwencje. Jednocześnie Londyn przechodzi przez trudny okres, jak chodzi o sytuację sił zbrojnych (cięcia budżetowe, brak lotniskowca w służbie). Obrońcy „specjalnych relacji” między Waszyngtonem i Londynem wskazują jednak, iż owocna współpraca w dziedzinie wojskowości i wywiadu trwa nieprzerwanie, a Francja daleka jest jeszcze od aż tak bliskiej współpracy ze Stanami Zjednoczonymi.