Śmierć na etapie - obraz Jacka Malczewskiego z 1891 / pl.wikipedia.org

Opowieść Sybiraka

O II wojnie światowej i dramacie ludzi uczestniczących w niej powiedziano już bardzo wiele. Większość z nas zna najważniejsze daty, miejsca bitew lub oznaczenia najistotniejszych sprzętów używanych w tamtym okresie. Jednakże, aby naprawdę zrozumieć specyfikę danych czasów, w tym II w. ś., należy poznać ją z perspektywy zwykłych ludzi, którzy bez własnej woli zostali wciągnięci przez los na czarne karty historii. Poniższy tekst jest opowieścią tych tragicznych czasów z perspektywy dziecka. Opowiadanie może wydawać się w pewnych momentach chaotyczne, co jeszcze dobitniej podkreśla emocjonalny charakter rozmowy, którą miałem zaszczyt przeprowadzić. W związku z tym, proszę Cię Czytelniku, abyś w spokoju i powadze przeczytał poniższą opowieść, która jest esencją tamtego życia. Życia, które przeistoczyło się w wegetacje w piekle.

            „Urodziłam się w Polsce 7.03.1937 roku na terenie obecnej Białorusi. Moi rodzice Maria i Stefan mieli trójkę dzieci: Eugeniusza, Weronikę i mnie Janinę. W latach ’30, gdzie na terenach Polski panowała bieda, zwłaszcza na wsi, moi rodzice mogli pochwalić się dużym 8 hektarowym gospodarstwem i liczną trzodą. To pokazuje jak bardzo moi rodzice byli ludźmi zaradnymi i pracowitymi. Ich praca nie szła na marne, ponieważ tak duże gospodarstwa w ówczesnych czasach były rzadkością, a dzięki temu stali się ludźmi zamożnymi. Urodziłam się w pełnej rodzinie, pięknym domu z wspaniałym gospodarstwem.Niestety w czerwcu 1938 roku moja mama Maria poroniła i w skutek tego zmarła. Miałam wtedy 15 miesięcy, a los już wtedy dał mi pierwszą lekcje, których w moim życiu było bardzo wiele.

We wrześniu 1938 roku ojciec przyprowadził do domu obcą kobietę. Nazywała się Weronika. Wtedy jeszcze nikt nie wiedział jak dużą role odegra w naszym życiu. Szybko okazało się, że ojciec związał się z nią. Trudno było mu samotnie wychowywać trójkę dzieci i prowadzić gospodarstwo. Młoda, biedna kobieta z dnia na dzień stała się osobą ważną i zamożną, co wykorzystywała w bardzo niemoralny sposób. My, dzieci byłyśmy pomiatane przez nią, byłyśmy dla niej niepotrzebne i pokazywała nam to na każdym kroku. Pamiętam jednak, że nigdy tego nie robiła przy naszym ojcu, którego po prostu się bała. Ojciec zawsze nas obronił i wysłuchał. Tak go zapamiętałam.

1939

Przyszedł rok 1939. Na mocy porozumienia z III Rzeszą Niemiecką 17 września na polskie ziemie weszła Armia Radziecka. Kilka dni później do wsi przyjechali Sowieci w celu zrobienia rewizji. Po jej zakończeniu mojego ojca aresztowano za rzekome słuchanie radia i czytanie gazet. W rzeczywistości aresztowany został za przynależność do tzw. „inteligencji”. Prawdopodobnie donos na tatę złożył nasz wieloletni pracownik, który jak widać zdecydowanie lepiej odnalazł sie w nowej rzeczywistości. Wtedy widziałam ojca po raz ostatni. Mój ojciec był patriotą i człowiekiem inteligentnym, czyli takim który dla Sowietów był bardzo niewygodny.

Ostatni kontakt z ojcem miała moja starsza siostra Weronika, którą raz przyprowadzono do więzienia, w którym przebywał. Z jej opowieści ojciec był już w bardzo złym stanie. Z trudnością podniósł się i dał jej na pamiątkę srebrny łańcuszek ze złotym krzyżykiem. Wiedział, że już nie wyjdzie z więzienia. Zastanawiam się jak ogromny ból czuł człowiek, którego wojna pozbawiła wszystkiego na co całe życie pracował. Ponadto był bezradny i nie mógł pomóc swoim małym dzieciom, gdy te zostały z jego konkubiną.

Tym sposobem trójka małych dzieci została pod opieką nieodpowiedzialnej i obcej kobiety na czas wojny, podczas której życie ludzkie nie ma żadnej wartości. Nasza sytuacja była tragiczna, ale byliśmy silni. Naszą szansą na poprawienie swojej sytuacji była przeprowadzka do siostry mamy, Aleksandry. Ciotka znając naszą sytuację chętnie nas przygarnęła, ale przez interwencje konkubiny w sowieckiej gminie nakazano ciotce oddać nas prawowitej opiekunce. Tylko nie pomyśl sobie, ze nagle poczuła odruch serca. Takie postępowanie konkubiny było racjonalne i logiczne, ponieważ gdyby nie sprawowała nad nami opieki to musiałaby wyprowadzić się z naszego domu i wrócić tam skąd przyszła co jak można się domyślać nie było jej na rękę.

1940

Pierwsze miesiące wojny spędziliśmy w naszej rodzinnej wsi Zinowil. 13 kwietnia 1940 roku do wsi przyjechało NKWD. Kazali się pakować i jak najszybciej wyruszać. Byliśmy zrozpaczeni i bezsilni. Nagle straciłam ostatni bastion mojego bezpieczeństwa – mój dom. Po spakowaniu wyruszyliśmy na stację kolejową Żabinka. Ja jako małe dziecko nie rozumiałam, dlaczego te wszystkie kobiety tak bardzo płaczą. Cała stacja zalana była łzami kobiet, które żegnały się ze swoją ojczyzną i wyruszały w nieznane. Mowa tu jest tylko o kobietach nie bez przypadku, ponieważ wszystkich mężczyzn aresztowano, a więc do wywózki zostały tylko kobiety, starcy i dzieci. Zapakowali nas do wagonów bydlęcych i tak nas też traktowano. Co drugi dzień dostawaliśmy wiadro „kipiatoku” tj. gorącej wody. Za naszą toaletę służyła dziura w kącie wagonu, a za łóżka prycze zrobione ze starych drewnianych drzwi zawieszone przy ścianach. Nasza podróż trwała 18 dni. Przywieźli nas do Kazachstanu do miejscowości Atbasar w województwie Akmoleńsk (obecna nazwa Astana – ŁŁ). Zakwaterowali nas w rosyjskiej rodzinie. Gospodyni, Balszoczka samotnie wychowywała trójkę dzieci. Trzynastoletniego syna Waśkę i dwie pięcioletnie bliźniaczki. Wychowywała samotnie, ponieważ jej męża zabrano już na front. Ogólna bieda na tych terenach mocno dotykała także i tą rodzinę. Sytuację tą dobrze obrazuje fakt, że Balszoczkę, która co dzień od świtu do zmroku ciężko pracowała stać było tylko na jedną sukienkę, którą płukała co wieczór w wodzie, aby ta zachowała choć trochę świeżości.

Po roku z rozkazu NKWD opuściliśmy wieś Atbasar i wyruszyliśmy do oddalonego o 100 kilometrów Jesilska. Tą odległość pokonaliśmy dopiero po ponad 3 dniach. W czasie podróży czuliśmy się jak aresztowani, nie mogliśmy oddalać się od wozu, nie mówiąc już o odwiedzeniu pobliskich wsi.

W Jesilsku naszym domem była lepianka z gliny. Nie byliśmy w tej wsi długo, jednak podczas pobytu tutaj nasza opiekunka urodziła chłopca z obcym dla nas mężczyzną. Od wieków Rosja zsyłała swoich wrogów we wschodnie rejony swojego kraju, aby tam w mrozie i biedzie ginęli. Niestety my wtedy zaliczaliśmy się bez własnej woli do tych ludzi.

Podczas pobytu w Jesilsku dziecko Weroniki często chorowało przez do często nie było jej w domu, bo chodzili do lekarza, który był oddalony o kilka kilometrów od naszej wsi. My w tym czasie zostawaliśmy pod opieką nowo poznanego przez nią mężczyzny, który pijany często robił w domu awantury, robiąc je także, gdy był z nami sam w domu. My bojąc się nieznanego mężczyzny wybiegliśmy przed dom szukając pomocy u obcych ludzi. Na nasze szczęście w przyszedł nam z pomocą pewien Rosjanin, który z pomocą kija wytłumaczył awanturującemu się mężczyźnie naszej opiekunki jak powinien się zachowywać. Takie sytuacje udowadniały nam jeszcze bardziej, że możemy liczyć tylko na siebie, aby przetrwać setki kilometrów od domu.

Mimo tej świadomości czasem kłóciliśmy się między sobą. Pewnego razu po kłótni z moim bratem wyszłam za wioskę. Błądziłam do późnego wieczoru po polu, aż w pewnym momencie z pobliskiego lasku usłyszałam wycie wilków, a już po chwili widziałam błysk ich jaskrawych oczu. Mimo mojego młodego wieku wiedziałam, że muszę zachować spokój i tak zrobiłam. Doszłam jak najszybciej do pobliskiej drogi i z wracającymi ze szkoły dziećmi dotarłam do domu. W domu nawet nie zauważono mojej nieobecności i nikt nie zdawał sobie sprawy co przeżyłam.

W Jesilsku byliśmy jeszcze przez zimę po czym na wiosnę kazano nam wracać do naszej poprzedniej wsi Atbasaru. Po kilku dniach podróży, gdy tam dotarliśmy okazało się, że wieś przerobiono na sowchoz. Teraz, gdy już w żadnym stopniu nie byliśmy potrzebni macosze starała się oddać nas do sierocińca w Akmoleńsku – mieście wojewódzkim. Ochronkę tą prowadziły zakonnicę. Tam także nauczyłam się modlitw, które odmawiam do dziś.

Sierociniec był bardzo ubogi, ale siostry zakonne starały się zagwarantować nam minimum potrzebne do przeżycia. Jedynym posiłkiem w ochronce był garnuszek kaszy mannej ugotowanej na wodzie podawany nam rano i wieczorem. Przez brak jakichkolwiek witamin często tam chorowałam. Byliśmy tam tylko 3 miesiące, ponieważ polskie sierocińce były likwidowane. Zmuszeni byliśmy wrócić do Weroniki. Gdy wróciliśmy w domu zastaliśmy ją ze swoim synem Stefanem i mężczyzną, który był jego ojcem. Skiryn, ojciec Stefana pochodził z polskiej rodziny z Lwowa. Był dobrym człowiekiem, traktował nas lepiej niż macocha. Pewnego dnia Skiryn pokłócił się z jakimś mężczyzną i w ferworze kłótni rzucił nim w drzwi, w których była szyba. Pokaleczony mężczyzna oskarżył Skiryna, którego zesłano jeszcze w głąb Sybiru. Po roku zesłania został wysłany na front. W tamtym czasie każdego w miarę zdrowego mężczyznę, czy wręcz chłopca wysyłano na wojnę, a w domach zostawali tylko ślepi lub bez kończyn takich jak np. Misula z naszej wsi.

1944

Rosjanie, którzy wygrywali wojnę i mieli cały świat w garści czuli się niczym „naród wybrany”, społeczeństwo odczuwało wyższość zwłaszcza nad nami Polakami. Byliśmy w ich oczach niczym.

Macocha co dzień chodziła do pracy w sowchodzie, a mnie i jej syna Stefana zamykała w domu. Wokół naszego domu krążyły rosyjskie dzieci, aż pewnego razu wybiły nam szybę i wrzuciły do domu zdechłego kota. W tym czasie przychodziła do nas także stara Kirgiżka. Często brała nóż, ganiała mnie i krzyczała, że mnie zarżnie! Moje skargi do konkubiny nic nie dawały, a mogę także podejrzewać, że takie zachowanie Kirgiżki było jej na rękę. Miałam wtedy 6 lat i znikąd żadnej pomocy, musiałam sama walczyć, wręcz o swoje życie. W tamtym okresie zaczęłam chodzić do szkoły. Szkoła podzielona była na dwie klasy. Jedna dla dzieci do lat 5, a druga do lat 11, ponieważ od ukończenia 12 roku życia należało zacząć pracę w sowchozie. Naszą nauczycielką była Pola, panna z 5-letnim dzieckiem. W szkole dostawaliśmy na obiad garść grochu w strączkach, a na kolację garnuszek serwatki. Warunki w szkole i w domu były bardzo złe, przez co miałam duże problemy ze zdrowiem i często chorowałam.

Nadszedł październik 1944 i czas wywózki repatriantów na zachód, spowodowany m.in ostatecznym upadkiem Powstania Warszawskiego. Nam także brygadzista dał rozkaz stawienia się rankiem na stacji kolejowej w Adbosar. Na stacji czekaliśmy trzy dni i trzy noce na nasz pociąg. Noce były tak zimne, że po obudzenia co ranek miałam zamarznięte włosy. W końcu, gdy doczekaliśmy się na nasz pociąg długi czas jechaliśmy nam w nieznane. Dopiero w listopadzie zatrzymaliśmy się na wschodzie Ukrainie w Dniepropietrowsku. Za nasz dom służyła obora. Natomiast zamiast łóżek dostaliśmy słomę. W jednym miejscu spałam ze swoim rodzeństwem, a w drugim macocha ze swoim synem. W tamtym czasie jedliśmy tylko obiad, który był rozdawany na wiejskiej stołówce. Rozdawano również chleb, lecz w znikomych ilościach. Nam, dzieciom należało się po 25dag, ale macocha dawała nam tylko po 10dag, resztę zamykała na klucz. Pracującym np. mojej siostrze Weronice należało się 0.5kg chleba na dzień. Takie ilości posiłku służyły tylko utrzymaniu nas przy życiu.

Ukraina była już wtedy wolna od Niemców, lecz świeże i niebezpieczne ślady wojny były bardzo widoczne. My jako dzieci byliśmy wszystkiego ciekawe. Nie zdając sobie z niebezpieczeństwa brat znalazł zapalnik od miny, który wystrzelił, gdy byliśmy w pobliżu. Jemu urwało palca u lewej ręki, mnie natomiast na całą twarz wbiły się odłamki, które wyleciały na wskutek wybuchu. Można uznać, że los nad nami czuwał, ponieważ nie odnieśliśmy większy ran, a wybuch takiego zapalnika mógł okazać się dla nas śmiertelny. Na Ukrainie byliśmy 15 miesięcy, od listopada 1944 do lutego 1946.

1945

Na Ukrainie zastał nas 8 maj 1945 roku – koniec II wojny światowej. Ten dzień był piękny i słoneczny. Brygadzista wyganiał wszystkich z pola i krzyczał, że dziś jest święto. Jakiś czas po tym dzielono nas kto jest Rosjanin, a kto Polak. Polaków wywożono na „Ziemie Odzyskane”, a Rosjanie zostawali na Ukrainie. Nasza macocha jako Rosjanka chciała zostać, lecz była naszą prawną opiekunką i kazano jej razem z nami jechać na zachód. Na drogę dali nam amerykańskie puszki, konserwy rybne i trochę ubrań. Samochód w lutym odwiózł nas na stację do Nikopola. Pociągiem dojechaliśmy do Polskiej granicy w Przemyślu, po czym musieliśmy przesiąść się do polskich wagonów towarowych. W czasie tej podróży wielu osób, najczęściej dzieci umierało na gruźlice. W tych przepełnionych i nieprzygotowanych do przewozu ludzi wagonach o chorobę nie było trudno. Jednak nam udało dotrzeć w tych wagonach do Kłobuczyna, a resztę osób osiedlono w Brzegu Głogowskim. Wszystkie domy zostały zajęte do marca 1946 roku. Nas osiedlono w młynie z boku wioski o 500 metrów oddalonego od Brzegu Głogowskiego. Następnie była konkubina ojca dostała małe gospodarstwo w Magłowicach, dwie kozy i jałówkę, które dostała z Biura Repatriantów z Rosji. W tym czasie już w Magłowicach zachorowałam na malarię, z której na szczęście w porę wyleczył mnie felczer z okolicznej wsi. I właśnie na Dolnym Śląsku zakończyłam swoją podroż z piekła, która odcisnęła piętno na całym moim dalszym życiu.”

Przybliżona trasa podróży / zbiory autora

Przybliżona trasa podróży / google maps